Wkrótce powinno się okazać, według jakiego scenariusza potoczą się losy handlowej wojny, którą Donald Trump straszy cały świat i rynki finansowe. 6 lipca mają zacząć obowiązywać pierwsze restrykcje celne wobec Chin, a jednocześnie ma wejść w życie odpowiedź Państwa Środka. Wszyscy wciąż mają nadzieję, że groźby amerykańskiej administracji stanowią przygotowanie gruntu do negocjacji nowych warunków handlowych, które stawiałyby Stany Zjednoczone w bardziej korzystnej niż dotąd sytuacji. Zanim do rozmów dojdzie, możemy być jeszcze świadkami wielu napięć, ale wydaje się, że wszystkie strony zdają sobie sprawę, że do porozumienia w końcu dojdzie. Trudno wyobrazić sobie, by nastąpiła powtórka z lat trzydziestych ubiegłego wieku, gdy wojna celna doprowadziła do wielkiego krachu i recesji.
Wiele wskazuje na to, że inwestorzy w dużym stopniu zdyskontowali już pierwszą fazę potyczki, która ma zostać sfinalizowana 6 lipca. Po krótkiej przerwie, powinno dojść do wznowienia dialogu, choć możliwe jest też, że przerwa nastąpi „na kierunku” chińskim, a amerykański nacisk skieruje się na Europę. Zachowanie się głównych giełd naszego kontynentu w ostatnich dniach nie wskazuje jednak na zbyt wielkie obawy. W trakcie kilku sesji DAX poszedł w górę o ponad 1 proc., starając się zakończyć spadkową korektę z poprzednich tygodni. Podobnie zachowuje się indeks giełdy w Paryżu. Lekkie odreagowanie spadków widoczne jest także w przypadku wskaźnika rynków wschodzących, który ucierpiał najmocniej na handlowym zamieszaniu. Trzeba jednak podkreślić, że znajduje się on bardziej pod presją obaw i niechęci do ryzyka, niż rzeczywistych zagrożeń dla gospodarek krajów rozwijających się. Według szacunków ekonomistów, PKB Chin mógłby obniżyć się wskutek rozszerzonych restrykcji celnych o zaledwie 0,2 punktu procentowego, więc o jakiejkolwiek katastrofie nie ma mowy. A konsekwencje dla większości państw grupy emerging markets byłyby prawdopodobnie jeszcze mniej dostrzegalne.
Wakacyjny marazm zmienił się w letni rajd