Nie po raz pierwszy w ciągu ostatnich lat, mamy do czynienia z wyjątkowo dużym nagromadzeniem różnego rodzaju czynników ryzyka, zagrażających globalnej koniunkturze. Poza naturalnym, cyklicznym spowolnieniem, inwestorzy muszą zmagać się z obawami przed skutkami amerykańsko-chińskiej wojny handlowej i technologicznej, zbliżającym się kolejnym terminem wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej, zapaścią niemieckiej gospodarki, kolejnym kryzysem politycznym we Włoszech, napięciem geopolitycznym na Bliskim Wschodzie, protestami społecznymi w Hong Kongu, kryzysem polityczno-gospodarczym w Argentynie. Ta lista uzasadniałaby wystąpienie załamania na rynkach finansowych, a jednak sytuacja nie jest aż tak zła. Co prawda wyraźnie widoczna jest ewakuacja kapitału do bezpiecznych przystanie, o czym świadczą choćby notowania złota, franka szwajcarskiego i obligacji skarbowych, ale giełdy trzymają się nie najgorzej. Korekta na Wall Street jest wciąż niezbyt groźna i nie przekracza 5 proc., a pamięć o niedawnych historycznych rekordach jest wciąż obecna. Niemiecki DAX od kwietniowego szczytu traci co prawda ponad 7 proc., ale licząc od początku roku, notuje ponad 10 proc. zwyżkę. Wyraźnie gorzej radzą sobie indeksy w Japonii oraz na rynkach wschodzących, ale i tam sytuacja nie jest specjalnie niepokojąca.
Z zestawienia zagrożeń i sytuacji na rynkach, można wyciągać bardzo różne wnioski. Pesymiści ocenią, że czekają nas jeszcze spore spadki na giełdach. Optymiści powiedzą, że skoro świadomość zagrożeń nie załamała rynków, to może nie jest tak źle i przecież trudno zakładać, że wszystkie negatywne czynniki się zmaterializują. Żadnego z tych scenariuszy nie da się jednoznacznie potwierdzić ani zanegować, a zatem najbardziej racjonalnym rozwiązaniem wydaje się taka konstrukcja portfela, która zapewniłaby rozsądny balans między ryzykiem a zyskiem.