Ostatnie dni lipca przyniosły serię fatalnych danych makroekonomicznych za drugi kwartał. Okazało się, że amerykańska gospodarka skurczyła się aż o jedną trzecią, najmocniej od czasu Wielkiego Kryzysu, PKB strefy euro spadł o 15 proc., a w przypadku Niemiec spadek sięgał niemal 12 proc. Publikacje te nie zrobiły na inwestorach większego wrażenia, choć na parkietach europejskich mieliśmy do czynienia z jednorazowymi, nieco większymi spadkami indeksów. Stało się tak dlatego, że bardzo złych danych się spodziewano, a więc zostały one „zdyskontowane” już wcześniej. Po drugie, dotyczą one przeszłości, a dla inwestorów najważniejsza jest przyszłość. Ta zaś rysuje się dość optymistycznie, co potwierdzają odczyty wskaźników wyprzedzających. Te w przypadku większości gospodarek nie tylko konsekwentnie idą w górę, ale w czerwcu bądź w lipcu przekroczyły wyraźnie poziom 50 punktów, sygnalizując powrót dobrej koniunktury. Trudno się więc dziwić, że w takich warunkach na rynkach finansowych utrzymywały się optymistyczne nastroje. Inwestorzy zdają sobie zapewne sprawę z tego, że powrót do gospodarczej normalności nie będzie ani łatwy, ani szybki, a poprawa to efekt gigantycznych programów stymulacyjnych, zarówno rządowych, jak i fundowanych przez banki centralne. Na razie jednak to nie przeszkadza, bowiem rachunki za te programy przyjdzie płacić w bliżej nieokreślonej przyszłości. Giełdowe indeksy idą też w górę, ponieważ inwestorzy poszukują zysków, a trudno je znaleźć w innych segmentach rynku, nie wspominając o ofertach banków dla posiadaczy oszczędności. Wiele wskazuje na to, że mamy do czynienia z trwałym, występującym na niemal całym świecie, przekierowaniem przepływu kapitału inwestorów indywidualnych w stronę bardziej ryzykownych aktywów, czemu sprzyja także w znacznym stopniu polityka pieniężna.