Inwestorzy działający na warszawskim parkiecie najwyraźniej nie są pewni perspektywy zarobku na polskich akcjach i wyczekują na bardziej zdecydowane impulsy do handlu. Indeks naszych największych spółek od prawie półtora miesiąca trzyma się kurczowo okolic 1600 punktów, nie mogąc się zdecydować na większy ruch w jakąkolwiek stronę. Jednocześnie dzieje się to przy znacznie obniżonej aktywności, mierzonej wolumenem obrotów. WIG20 wydaje się nieczuły zarówno na to, co dzieje się na emerging markets, ani na rynkach rozwiniętych. Co ważne, nie reaguje także na zdarzające się chwilowe pogarszanie się sytuacji w otoczeniu. Z bardzo podobną sytuacją mam także do czynienia w segmencie średnich firm. mWIG40 od połowy kwietnia porusza się w bardzo wąskim trendzie bocznym, nieznacznie powyżej 3200 punktów. Poziom ten wydaje się być wyraźnie „pilnowany” przez inwestorów, którzy reagują zwiększonym popytem w momentach, w których indeks idzie mocniej w dół. To także można interpretować jako siłę rynku. Bez żadnej interpretacji siłę tę widać wyraźnie w przypadku najmniejszych spółek. Ich indeks powoli ale systematycznie idzie w górę, zbliżając się do 12 tys. punktów. Od marcowego dołka zyskał on już 28 proc., co można uznać za hossę.
Opisany wcześniej marazm w segmencie blue chips oraz średnich firm nie powinien być źródłem pesymistycznych wniosków. Po pierwsze, cieszący się złą sławą maj zwykle skłaniał inwestorów do niepokoju, którego efektem bywała wyprzedaż akcji. Tym razem tak się nie dzieje, a więc o ile można mówić o uzasadnionej niepewności, to nie mamy do czynienia z ewakuacją z rynku. A to już spory plus. Druga kwestia to fakt, że okres rynkowej flauty pozwala nie tylko na spokojną analizę sytuacji, ale także umożliwia dokonywanie przemyślanych zakupów akcji, mając na uwadze budowę portfela na dłuższy horyzont.