S&P500 licząc od pamiętnego wigilijnego tąpnięcia z ubiegłego roku, zyskał już 18 proc., co oznacza że jest o krok od umownej granicy hossy. Takie potwierdzenie nie jest zresztą specjalnie potrzebne, bo przecież trwająca od 2009 r. tendencja nie została załamana, choć niewiele brakowało. Potwierdzenie siły rynku, z jakim mamy do czynienia od ośmiu tygodni, robi jednak wrażenie, tym bardziej jeśli przypomnieć sobie skalę i dynamikę wyprzedaży z końca ubiegłego roku. Można odnieść wrażenie, że ówczesna przecena zdyskontowała nawet recesję w amerykańskiej gospodarce, której nadejścia część ekonomistów spodziewa się w przyszłym roku. Do niedawna obawy przed takim scenariuszem podsycała „żelazna” konsekwencja Fed w zaostrzaniu polityki pieniężnej. Inwestorzy bali się, że rezerwa może pójść o jedną podwyżkę za daleko i skończy się tak, jak kilkukrotnie bywało już w przeszłości, czyli recesją i bessą. Na szczęście amerykańskie władze monetarne dostrzegły to zagrożenie i w porę skorygowały kurs, prawdopodobnie także pod wpływem obserwacji tego, co działo się na giełdach. A w ślad za tym, giełdy skorygowały przecenę i sytuacja wróciła niemal do punktu wyjścia. Perspektywa spowolnienia gospodarczego wciąż pozostaje aktualna, ale można założyć, że na razie rynki są na nią uodpornione, przynajmniej na kilka miesięcy. I ten czas warto wykorzystać inwestując nieco bardziej agresywnie, tym bardziej, że dekoniunktura może okazać się nie tak głęboka, jak obawiają się pesymiści.