Choć do wielu występujących na giełdach tak zwanych efektów sezonowych, trzeba podchodzić z rezerwą, to jednak całkowite ignorowanie statystycznych prawidłowości nie jest do końca uzasadnione. Dotyczy to także jednego z najbardziej znanych wskazań, czyli sell in may and go away. Przez jednych jego statystyczna istotność jest potwierdzana, przez innych podważana. Nie wdając się w te rozważania, warto zauważyć, że maj już się prawie kończy i warto spojrzeć jak się skończy. Wszystko wskazuje na to, że niewielu graczy ma ochotę sprzedawać akcje, a indeksy giełd rozwiniętych zakończą miesiąc na plusie. W 2018 r. w maju S&P500 zwyżkował o nieco ponad 2 proc., a rok kończył znacznie poniżej majowego poziomu. W ubiegłym roku maj przyniósł spory, sięgający 6,6 proc. spadek indeksu, ale w następnych miesiącach zamiast zniżek, inwestorzy (ci, który nie sprzedali akcji w maju) mogli się cieszyć kolejnymi rekordami.
Obecnie sytuacja w wielu obszarach jest wyjątkowa. Mamy pandemię na niespotykaną od dawna skalę, mamy rekordowe i nietypowe załamanie aktywności gospodarczej, mamy jeszcze bardziej niestandardową niż poprzednio politykę pieniężną niemal wszystkich banków centralnych na świecie, mamy do tego potężne programy stymulacji fiskalnej, a rządy nie zwracają uwagi na poziom zadłużenia i deficytów budżetowych. Mamy wreszcie silne wahania na giełdach, będące efektem splotu wymienionych czynników. Czy zatem z zachowania giełd w maju można coś „wywróżyć”? Opierając się na obserwacjach z poprzednich dwóch lat, „efekt maja” działa nietypowo.
W przypadku naszego rynku dużych spółek interpretacja majowych sygnałów jest jeszcze bardziej skomplikowana. Po spadkowym maju z 2018 r., mieliśmy ruch bok i zakończenie roku symbolicznie wyżej niż w maju. Po majowej przecenie z 2019 r., ubiegły rok kończył się nieznacznie niżej. I jak tu wierzyć statystykom i podejmować na podstawie ich wskazań racjonalne decyzje?