Lipcowe posiedzenie Fed zakończyło się zgodnie z powszechnymi oczekiwaniami, czyli obniżeniem stóp procentowych o 0,25 punktu. Choć więc zaskoczenia nie było, to jednak mieliśmy do czynienia z bardzo dynamicznymi reakcjami na rynkach finansowych, charakterystycznymi raczej dla sytuacji, w której polityka pieniężna ulega zaostrzeniu, a nie złagodzeniu. Przede wszystkim bardzo wyraźnie umocnił się dolar. Jego indeks w relacji do głównych światowych walut wzrósł do poziomu najwyższego od marca 2017 r., czyli od ponad dwóch lat, a kurs euro zbliża się do 1,1 dolara, spadając najniższej od maja 2017 r. Rentowność dziesięcioletnich amerykańskich obligacji skarbowych zdaje się ponownie nieuchronnie zmierzać w kierunku 2 proc. Swoje rozczarowanie postawą Fed zademonstrowali inwestorzy giełdowi. S&P500 zakończył środową sesję spadkiem o ponad 1 proc. a w trakcie konferencji prasowej Jerome Powella tracił nawet 1,8 proc., zniżkując do 2960 punktów. To najmocniejszy spadek od czasów majowej mini paniki na Wall Street.
Powodem rozczarowania inwestorów były deklaracje szefa amerykańskiej rezerwy federalnej, którego wystąpienie zabrzmiało dość jastrzębio. Ostudził on nieco chyba nieco wygórowane oczekiwania na rychłe kolejne obniżki stóp procentowych. Podkreślił jednocześnie fakt, że gospodarka Stanów Zjednoczonych wciąż znajduje się w fazie solidnego wzrostu, a bezrobocie pozostaje na poziomie najniższym od pół wieku, a jeśli są jakieś czynniki ryzyka, to raczej w globalnym otoczeniu. Jednocześnie inwestorzy nie docenili chyba innego istotnego elementu polityki Fed, czyli decyzji o zakończeniu już w sierpniu, a więc wcześniej niż zapowiadano poprzednio, programu redukcji sumy bilansowej Fed.
Racjonalna i spokojna interpretacja tego, co zaprezentowała rezerwa federalna, powinna raczej skłaniać do optymizmu i oczekiwania kontynuacji pozytywnych tendencji na giełdach. Inna rzecz, że indeksom na Wall Street korekta spadkowa jak najbardziej się „należała”, bo tam nastroje były przesadnie optymistyczne.