Co prawda w ostatnich latach na nowojorskim parkiecie nie brakuje emocji i to czasami tych negatywnych, to jednak w długim horyzoncie trudno tam na akcjach nie zarobić. Nawet jeśli nie we wszystkich segmentach amerykańskiego rynku, to zyski z inwestycji w papiery spółek technologicznych są niemal pewne. Nawet jeśli raz na dziesięć, czy dwadzieścia lat zdarzy się tam jakiś krach, to notowania szybko powracają do tendencji wzrostowej. Widać to także teraz. Dow Jones i S&P500 od początku roku są na niewielkich minusach i nie zdołały jeszcze odrobić strat po marcowym tąpnięciu, a Nasdaq Composite poradził sobie z nimi doskonale już na początku czerwca i od tego czasu notuje kolejne historyczne rekordy. Trudno się zresztą temu dziwić, bowiem odporność technologicznych gigantów na wszelkiego rodzaju zawirowania, nawet takie jak pandemia, okazuje się bardzo wysoka. To, że nie wszystkie osiągają zyski, nie ma aż tak wielkiego znaczenia, wobec nadziei, że pojawią się one w przyszłości. Na dobrą sprawę segment technologiczny broni się sam i nie potrzebuje ani stymulacji monetarnej, ani fiskalnej. Wystarczy tylko, by nikt mu w rozwoju nie przeszkadzał. Z kolei spółki gospodarki tradycyjnej zawsze mogą liczyć na Fed, a w przypadku poważniejszych kryzysów, także na amerykański rząd. W Stanach Zjednoczonych nikt nie musi zabiegać o rozwój rynku kapitałowego, bo jego istnienie i sprawne działanie jest dla wszystkich oczywiste. Gdyby w Polsce było podobnie, pewnie też mielibyśmy „wieczną” hossę, a nie ciągłą huśtawkę.