Najnowsze dane dotyczące inflacji budzą coraz większy niepokój. Wszystko wskazuje na to, że zjawisko rosnących cen będzie bardzo trudne do pokonania, a walka z nim nie obędzie się bez kosztów. Po ponad dziesięciu latach zaklinania wzrostu inflacji oraz prób jego pobudzania, władze monetarne doczekały się tego, czego chciały, a teraz nie bardzo wiedzą, co z tym fantem zrobić. To sytuacja tym bardziej groźna, że obejmuje niemal cały świat. I tym bardziej niebezpieczna, że skutkiem ubocznym walki z inflacją będzie dławienie i tak już gasnącego tempa wzrostu gospodarczego. Władze monetarne znalazły się więc w pułapce, którą przez ponad dekadę konstruowały. Teraz będą musiały zmierzyć się z kolejnym, jeszcze trudniejszym wyzwaniem. Nadzieja w tym, że rzeczywiście okaże się, że inflacja zacznie zwalniać tempo wraz z ustępowaniem niektórych czynników, które wpływają na jej wzrost, głównie tych o charakterze podażowym.
Gdy wydawało się, że inwestorzy nieco się już oswoili z poziomem wzrostu cen i przyjęli za dobrą monetę zapewnienia bankierów centralnych o przejściowym charakterze tego zjawiska, bombardowani są coraz bardziej niepokojącymi informacjami. Jedną z nich było ogłoszenie, że inflacja w Stanach Zjednoczonych osiągnęła poziom 6,2 proc., najwyższy od końca 1990 r. Na reakcję rynków finansowych nie trzeba było długo czekać. Indeksy na nowojorskim parkiecie poszły wyraźnie w dół, umocnił się dolar i silnie w górę poszła rentowność obligacji skarbowych. Czwartek przyniósł lekkie ostudzenie emocji, ale trudno oczekiwać, że wszystko szybko „rozejdzie się po kościach”. Warto więc uważnie obserwować dalszy rozwój sytuacji, a w szczególności wsłuchiwać się w głosy przedstawicieli władz monetarnych, a jednocześnie nie spuszczać z oka tendencji zachodzących w gospodarce. Wiele wskazuje na to, że może nas czekać dłuższy okres zwiększonej nerwowości i zmienności na rynkach finansowych. W takich warunkach, gdy trudno cokolwiek przewidywać, jeszcze bardziej niż zwykle pożądana jest przemyślana dywersyfikacja portfela.