Na majowym posiedzeniu komitet otwartego rynku amerykańskiej rezerwy federalnej podniósł stopy procentowe o 50 punktów bazowych, do poziomu 0,75-1 proc. To ruch zgodny z rynkowymi oczekiwaniami, ale reakcje były trochę zaskakujące. Główne indeksy na Wall Street poszły w górę po około 3 proc., dość wyraźnie osłabił się dolar, a rentowność obligacji skarbowych zniżkowała. Wyjaśnienia tych niestandardowych zachowań można doszukiwać się w dwóch kontekstach. Po pierwsze, jak wynika z większości komentarzy analityków i komentatorów, inwestorzy uwierzyli, że Fed zdoła okiełznać inflację, z korzyścią dla firm, konsumentów, a w konsekwencji dla całej gospodarki, która w pierwszym kwartale zdecydowanie rozczarowała. To wyjaśnienie wydaje się jednak niewystarczające. Bardziej istotna była raczej deklaracja, że rezerwa federalna nie przewiduje podwyżek większych niż 50 punktów bazowych. Oznacza to, że zaostrzanie polityki pieniężnej będzie prowadzone w umiarkowanym tempie, choć ruchy rzędu 50 punktów są i tak najsilniejsze od dwudziestu lat. Oceniając ten fakt, należy jednak brać pod uwagę obecną dynamikę zjawisk inflacyjnych, a wówczas tej skali podwyżki nie powinny szokować. Generalnie w przekazie rezerwy federalnej, płynącym po majowym posiedzeniu widać było sporo optymizmu, co mogło podziałać na inwestorów uspakajająco. Niemniej jednak nie należy zapominać, że mamy do czynienia z rozpoczęciem cyklu zaostrzania polityki monetarnej, czyli podwyżek stóp procentowych, połączonej z redukcją sumy bilansowej Fed, a to w dłuższym horyzoncie nie sprzyja dobrej koniunkturze na giełdach, a w każdym razie nie tworzy warunków do hossy, choć z pewnością można będzie znaleźć sektory, które na tym skorzystają.